Recenzja Burnout Paradise

Największy konkurent kultowej serii Need for Speed niedawno okiełznał konsole nowej generacji. Czy Burnout Paradise stanowi mocny pretekst na oderwanie się od ProStreet? Zapraszamy do lektury!

"Take me down to the Paradise City where the grass is green and the girls are pretty?" ? tym świetnym kawałkiem wita Cię gra Burnout Paradise, która to całkiem niedawno miała swoją premierę i wprawdzie na znalezienie dziewczyn w raju nie mamy co liczyć, ale komplet wrażeń mamy zagwarantowany w pakiecie pod nazwą Burnout.


Seria ta zawsze należała do moich ulubionych. W każdą część zagrywałem się co niemiara, byłem wielkim fanem spalonej gumy, road rage i crashów. Z każdą odsłoną czekały nas jakieś nowości, jednak aż do premiery Paradise, nie można było mówić o żadnych rewolucjach. Po genialnym Burnout: Point of Impact, zawitaliśmy parę ciekawych zmian w następcy Burnout 3: Takedown, by następnie przyjąć na klatę już trochę mniej innowacyjną, ale nadal świetną wersję Burnout Revenge. Po Revenge wydany został jeszcze Burnout Dominator na PS2, ale niestety nie miałem okazji go przetestować. Panowie z Criterion jednak postanowili zmienić lekko formułę i zaserwować nam iście next-genowy produkt, w którym słowo wolność nabiera nowego znaczenia.


Zamiast kompletu wyścigów, jaki to mieliśmy w poprzednich odsłonach, tym razem dostajemy całe miasto, gdzie na każdym skrzyżowaniu czeka nas jakiś event; łącznie jest ich 120. Oczywiście pierwotna idea gry została: musisz dostać się do mety za wszelką cenę, nie ma znaczenia czy będziesz jeździł po dachu, drodze, chodniku, niszczył przeciwników - zajeżdżał im drogę. Wszystko to zostało, dodano tylko jedną rzecz, która diametralnie zmienia rozgrywkę. Otóż w związku z tym, że masz przed sobą otwarte miasto, to do mety możesz dostać się dowolną drogą. Na początku jest to wprawdzie lekko frustrujące, gdy się okazuje, że skręciliśmy w zły zakręt i droga prowadzi nas w zupełnie inną stronę niż powinna, ale po parunastu godzinach, miasto zna się jak własną kieszeń i można szaleć do woli.


Criterion by umilić nam zabawę, wprowadziło 4 rodzaje trybów: race - czyli zwykłe wyścigi, road rage - musisz w określonym czasie ściągnąć określona liczbę przeciwników, marked man - dojedź do mety zanim przeciwnicy rozwalą ci brykę, stunt race - skacz, driftuj, jedź, czyli rób wszystko, aby w określonym czasie zarobić określoną ilość pieniędzy. Niestety, w związku z freeroaming-iem, zupełnie zrezygnowano ze sławnych crash, które zastąpiono trybem showtime, a polega on na odbijaniu się jak piłeczka od drogi i rozwalaniu każdego samochodu, zajeżdżającego nam drogę. Dodając do tego, że stopień trudności nie jest zbyt wysoki, cel osiągamy tak szybko, jak znudzenie tym trybem. Do tego na dokładkę dołożono 400 barierek (smash), przez które należy przejechać, 120 billboardów do zniszczenia i 50 jumpów; wszystko rozlokowane w najprzeróżniejszych miejscach na mapie.


Tryb singleplayer oferuje ponadto różne stopnie. Zaczynamy od zdobycia prawa jazdy kategorii D i tak lecimy w górę aż do prawa jazdy A, by następnie stanąć przed szansą zrobienia owej licencji na Burnout i Elite. Po każdym prawie jazdy wszystkie wyścigi są resetowane i musimy do nich podchodzić od nowa. Po jakimś wydarzeniu możemy odblokować nowe samochody, które to w większości przypadków zanim trafią na nasze złomowisko (odpowiednik garażu), najpierw muszą zostać strącone przez nas na ulicach Paradise City. Wszystkich samochodów jest 75, dzielące się na 3 typy: stunt, speed i aggression. Każdy z pojazdów nadaje się do innego typu zadań. Pomimo tego bogactwa i zróżnicowania, muszę przyznać, że nie jestem zadowolony z single player-a. Pewnie jest to spowodowane tym, iż nie jestem fanem freeroaming-u i bardzo drażniło mnie jeżdżenie od skrzyżowania do skrzyżowania oraz wybieranie wyścigu, dodatkowo nie zaimplementowano opcji powtórzenia trasy, co skutkuje jeżdżeniem po mapie i szukaniem takowej. Po jakimś czasie wyścigi zaczynają nużyć i faktem staje się, że zrobienie około 200 razy praktycznie tego samego do przyjemnych nie należy. Niby jest to liczba podobna do tej, jaką mieliśmy w poprzednich częściach, ale jednak przy tamtejszych ustawieniach czułem się lepiej. Może to tylko ja, są gracze, którym bardzo się to podoba. Szanuję ich zdanie, ale go nie podzielam.


Single player, single player-em, ale prawdziwym majstersztykiem tej serii jest multiplayer. I właśnie online podnosi ocenę tejże pozycji. Po pierwsze, nie musimy wchodzić do menu (wersja X360) i zapraszać po kolei znajomych, czy nawet do menu gry, by ustawić wyścig. Wszystko robimy za pomocą krzyżaka, co jest prostym i zarazem genialnym rozwiązaniem. Po tym, jak ktoś się dołączy (maksymalnie 8. graczy), możemy pośmigać wspólnie po Paradise City, co trzeba jasno powiedzieć, dostarcza cholernie dużo frajdy. W szczególności, gdy mamy całkiem niezłą grupkę znajomych. W przypadku randomowych graczy, doświadczenia mogą być oczywiście różne.


Idąc dalej, deweloper daje nam wybór pomiędzy ustawieniem wyścigów i challenge. Challenge są to po prostu określone zadania jakie każdy gracz musi wykonać. Możemy je włączyć niezależnie od tego, czy mamy 2. czy 8 osób w grze. Łącznie jest ich 350, co daje po 50 challenge'ów na każdą ilość userów. Jest to świetna i niezwykle miodna zabawa. Challenge są niestety bardzo proste, musimy np. jechać pod prąd 800 jardów, czy robić drifta przez 2400 jardów łącznie. Najtrudniejszym zadaniem jest wykonać beczkę (czyli obrócić samochód o 360 stopni wokół własnej osi przelatując przez obręcz). Jednak po paru, parunastu próbach i to jest proste. Do tego niestety challenges się powtarzają, z pewnością dostarczają dużo zabawy przez pierwsze godziny, ale po spędzeniu ok. 10h na ich robieniu czujemy się znudzeni. Możemy wtedy śmiało zakosztować wyścigów, tutaj również mamy pełną swobodę. Host ustawia mecz, co polega na zaznaczeniu na mapie punktu startowego i mety, ewentualnie dodanie odpowiednich checkpoints (by gracze nie mogli wybrać własnej drogi), ustawienie trybu rozgrywki i do dzieła. Zabawa jest tak samo miodna, jak w poprzednich odsłonach i dostarcza dużo pozytywnych emocji. Zdecydowanie polecam mieszanie trybów challenge z wyścigami, aby nie znudzić się za bardzo.


Zapomniałem wspomnieć jeszcze o jednym, bardzo fajnym patencie, otóż jeżeli jesteś posiadaczem kamerki Live Vision (X360) czy PlayStation Eye (PS3), to po wygraniu event-u w trybie single player masz możliwość zrobienia sobie własnej fotki do prawa jazdy. W trybie multiplayer sprowadza się to do strzelenia tobie zdjęcia, gdy ktoś cię strącił, co ma niby ukazać wyraz twojej twarzy przeciwnikowi, a także możesz zrobić fotkę zwycięzcy po wygranym meczu. Jest to mały patent, lecz sprawdza się dobrze i bardzo cieszy. Śmiem nawet twierdzić, że tylko dla tej gry warto wykosztować się i zakupić tę kamerkę.


Od strony graficznej nie możemy mówić o powalającej grafice, ale należy pamiętać o tym, że mamy przed sobą dosyć spore i zróżnicowane architektonicznie miasto - jest na pewno next-genowo. Na drogach nie jest jednak zbyt tłoczno, na pewno brakuje pieszych (chociaż to nie carmageddon), no i... kierowców. Tak, tak, nasze samochody prowadzą się same - może to tak naprawdę Transformers, a nie Burnout. A tak na poważnie, to na pewno chodziło o nie podpadnięcie ESRB, które to wystawia kategorie wiekowe. Mamy ładny efekt rozmycia przy włączeniu boost-a (zresztą jak w każdej odsłonie), słabe tekstury podłoża poza asfaltem, ale ogólnie na pewno robi wrażenie ta wolność i ogrom. Animacja trzyma się dzielnie, nie zwalniając praktycznie ani trochę. Nasze sztuczki pokazane są dosyć efektownie, jednak po jakimś czasie od razu zauważyć można, że są "skryptowane". No i szkoda, że pozbyto się znakomitego aftertouch, przez co pozostaje nam jedynie biernie oglądać rozkładający się samochód.


Jeżeli chodzi natomiast o oprawę dźwiękową, to polecam stworzyć sobie własny OST do gry. Szczerze powiem, że jak w czwartej części, tak i w Paradise City, poza paroma kawałkami, OST jest dnem. Nie podobają mi się dobrane ścieżki i nie pasują one do gry. Nie podoba mi się także dodanie kawałków z poprzednich części. Moim zdaniem najlepszy OST miała trójka. Polecam jednak przejrzeć listę wykonawców, bo może okazać się, że jednak wam podpasuje. Polecić mogę zapewne klasyki: Guns n' Roses, Faith no more i parę innych. Reszta nadaje się prosto do śmietnika. Na szczęście deweloper pozwala nam "wyedytować" playlistę i ustawić jakich piosenek mamy nigdy nie usłyszeć. Jeżeli jednak odnieść się do dźwięków przyrody (czyt. dźwięków silnika), to są one pierwsza klasa. Już samo wystartowanie auta, daje świetne uczucie, które pozwala wczuć się w grę, odgłos rozdzieranego powietrza, rozpadającego się auta. Panowie z dźwiękówki odrobili pracę domową i spisuje się to fenomenalnie.

Gameplay poza tym, co już opisałem, to nadal stary dobry Burnout. Arcade'owy tryb prowadzenia auta, wchodzenie w zakręt na boost, driftowanie przez kilometr. Niestety jednak tytuł nie posiada już tej samej mocy, co kiedyś. Każdy takedown w poprzednich częściach był odczuwalny, dawał kopa w tyłek by to powtórzyć. Teraz niestety jest to tylko słaby znaczek na górze ekranu, przy mało efektownej animacji. Road Rage nadal pozostaje jednym z najlepszych trybów i śmiało konkuruje z fajnym marked man. Cała gra jest naprawdę kawałkiem świetnej roboty, ale trzeba pamiętać, by zatopić się w online. Jednak po około 40. godzinach może zacząć nudzić. Wtedy chyba najlepiej odkurzyć stare odsłony Bournout-a...


Grafika - 8/10
Dźwięk - 8/10 (nie licząc OST 10/10)
Gameplay - 7/10
Multiplayer - 9.5/10
Ocena końcowa - 8.5/10

Komentarze